Woda, jaskinie i jeden wampir. Powitanie pory deszczowej w Oxchuc


Umówiliśmy się na dziesiątą rano pod sklepem w miejscowości Oxchuc przy szosie San Cristobal -Palenque. Tam mieliśmy zostawić nasz samochód i pojechać dalej pick-upem znajomych. Nasz nie dałby sobie rady na nieutwardzonych, górskich drogach, którymi udawaliśmy się na indiańskie święto wody, rozpoczęcie sezonu deszczowego. 
- No nie ma ich - powiedziała dziewczyna pracująca w sklepie. 
- Ale przecież jest dziesiąta. Tak jak się umawialiśmy - Alberto pokazał jej swój zegarek.
- Może u was. My tu mamy horario de Dios - odpowiedziała. 

Tutejsi Indianie nie uznają oficjalnej zmiany czasu z zimowego na letni. Kiedy słońce jest w zenicie - dla nich jest dwunasta, mimo że oficjalnie w stanie Chiapas jest pierwsza i właśnie przejeżdża tędy autobus, który według oficjalnych rozkładów ma przejeżdżać właśnie o pierwszej. - Słońce jest pionowo nad nami, zobacz nie rzucam żadnego cienia. Jak w takiej sytuacji może być pierwsza? Bóg przecież przykazał, żeby słońce królowało w najwyższym punkcie nieba o dwunastej - mówią. Nazywają to horario de Dios, czasem Boga, czasem natury. Wedle tego czasu żyli ich przodkowie, dlaczego mieliby czynić inaczej? Dlaczego mieliby sztucznie wydłużać sobie dzień pracy i żyć wedle niezgodnego z naturą rytmu?

Fot. Bartek Andrejuk
Nie ma tutaj czterech pór roku. Jest pora sucha i pora deszczowa. 3 maja to przejście z jednej do drugiej. To wielkie święto wody. Dzień, w którym przez cały dzień się modli, by wyprosić obfite deszcze, a w związku z tym obfite plony i obfite życie. Oficjalnie, tego dnia świętuje się Dzień Świętego Krzyża, Fiestę de las Cruces, Cruz de Mayo. 3 maja czci się jedną z najważniejszych relikwii kościoła katolickiego, symbol zbawienia. W Meksyku jest to także dzień budowlańców. Z kolorowo przyozdobionymi krzyżami udają się oni wówczas procesjami do kościołów. Proszą o dobre projekty, dobre warunki pracy i dobre zarobki w zbliżającym się roku. Stawiają również krzyże na budowach.

W Polsce Święto Podwyższenia Krzyża Chrystusowego obchodzi się 14 września. Papież Jan XXIII w 1960 roku zniósł świętowanie 3 maja jako niepotrzebne powtórzenie. W Meksyku jednak tradycja ważniejsza jest niż nakazy Watykanu. Doskonale wiedział o tym meksykański episkopat, który wysłał do papieża prośbę a zachowanie święta. Święto miało zbyt duże znaczenie agrarne i zbyt długą przedkatolicką tradycję, by tak po prostu jednym słowem wyrzucić je z kalendarza liturgicznego. Bo bez modlitw tego dnia deszcze by nie przyszły. Ziemia nie wydałaby owoców. Przestała by się kręcić. Świat przestałby istnieć.

Na uroczystości do domostwa ukrytego w górach na południowy wschód od szosy zaprasza nas Alberto, znajomy z San Cristobal. Carlos, pochodzący z tej wioski Indianin, pomagał mu kiedyś przy budowie domu. Alberto poznał jego rodzinę, zaczął odwiedzać ich coraz częściej, zaprzyjaźnili się. Obdarzyli go zaufaniem oraz cargo - funkcją ceremonialną podczas lokalnych uroczystości. Jako caxlan, co w języku tzeltal oznacza metysa, jasnoskórego, swoją pokorą podczas modlitw ma przeprosić przodków za wszelkie zło, jakie wyrządzili biali ludzie. 

- Kiedyś przyjechali tu biali ludzie konstruować słupy telefoniczne. Śmiali się z naszej kultury. Jeden z nich nasikał do pojemnika z naszym świętym tytoniem. Jeszcze tej samej nocy ciężko się rozchorował. Żadne lekarstwa mu nie pomagały. Człowiek, który zajmował się w wiosce przygotowaniem świętego tytoniu, nakazał mu wypić całą zawartość pojemnika, do którego nasikał. Wypić zarówno mocz, jak i tytoń. Mężczyzna ozdrowiał i przeprosił za swoje zachowanie - opowiada mężczyzna, którego wszyscy nazywają tu Tío. Całą historię pamięta ze swojego dzieciństwa. Teraz sam zajmuje się przygotowaniem świętego tytoniu. Rozdaje go podczas uroczystości wszystkim modlącym. Niektórzy ją spożywają, niektórzy nacierają sobie nim głowę. - Jest tam także domieszka innych ziół. Pomaga na kłopoty żołądkowe - mówi Tío. 

Tío przekazuje tytoń Carlosowi. Fot. Bartek Andrejuk

Tytoń. Fot. Bartek Andrejuk

Wypełniający wszystkie komórki zapach palonego kopalu. Aromat igliwia, którym wysypana jest podłoga. Monotonny, mantrowy rytm dwa na jeden. Ta sama rzewna melodia wygrywana na gitarze i harfie. Grzechotka z jeleniej nóżki w mojej dłoni, z czasem wybijająca rytm już sama, bez najmniejszej pomocy mojej świadomości. I pox, rytualny alkohol, który daje siłę, by wytrwać w tym aromacie, monotonii, mantrze, rzewności, by wytrwać w modlitwie przez kilka godzin, by wytrwać przez prawie cały dzień.  - Nasza modlitwa jest mocna. Jest mocna jak ten pox - mruga okiem Carlos wypijając kolejny kieliszek. Wraca do modlitwy. Tej jednej z najważniejszych w roku. Bo gdyby nie woda, nie byłoby nic.

Zwykle wioskowa starszyzna chodzi modlić się do wszystkich ujęć wody w okolicy. Stryjeczny dziadek Carlosa jest jednak już za słaby na takie eskapady, modlimy się więc w jednej z chat, gdzie stoi ołtarz przyozdobiony wyrąbanymi drzewkami, kolorowymi balonikami i niebieską plastikową plandeką. Przywozimy kwiaty i owoce, które składamy na nim w ofierze. Alberto ma też ze sobą całe naręcza fajerwerków, które będą sukcesywnie wybuchały przed chatą podczas naszej wielogodzinnej modlitwy. Jedynym miejscem, które idziemy pobłogosławić jest okoliczna jaskinia i stojący nad nią krzyż.

- Zwykle udaje się do źródeł i ujęć wody. Prosimy, by nigdy nam wody nie zabrakło. Jaskinia jednak też jest bardzo ważnym miejscem. Ziemia jest naszą matką. Wszystko pochodzi od niej, z niej wszelkie życie. Jaskinia jest jej łonem - stąd pochodzimy, dotąd się udamy. Stąd także tryska woda, która niczym nasienie daje początek nowemu życiu - mówi Alberto, gdy wchodzimy gęsiego do głębokiej jaskini.
Zanim pomodlimy się i zapalimy świece, Carlos pokazuje nam zakamarki jaskini. Leżą tam ludzkie kości. Podaje jedną z czaszek Bartkowi, mojemu przyjacielowi z warszawskiej Pragi, który właśnie przyjechał z wizytą.
On wstrzymuje oddech.
- Nigdy nie trzymałem ludzkiej czaszki w ręku - wyszeptuje.
- Do kogo należą te kości? - pytam.
- Do przodków - odpowiada Carlos.
- Czy znacie ich imiona? Czy to wasi dziadkowie, pradziadkowie?
- Nie. To przodkowie.
Carlos opowiada, że jaskinię odkryli dopiero kilka lat temu. Nie mieli pojęcia o tym tajemniczym cmentarzysku, mimo że mieściło się kilkadziesiąt metrów od ich domu. Nie ma wątpliwości, że kości należały do ich przodków. No bo do kogóż by innego. Przodkom należy się szacunek. Mogą oni pomóc także w modlitwach o wodę.
- Teraz wrócili oni na łono Matki Ziemi. Stali się na nowo jej częścią. To oni dali nam życie. To oni dają nam wodę, która jest nasieniem życia.




Grzechotka do wybijania rytmu dwa na jeden. Fot. Bartek Andrejuk

Bartek zastosował się do moich porad i przywiózł obrazki z papieżem. Jeden z Janów Pawłów znalazł swój nowy dom na ołtarzu w Oxchuc. Fot. Bartek Andrejuk


Fot. Bartek Andrejuk

Carlos dmie w muszlę na cztery strony świata. Fot. Bartek Andrejuk

Idziemy do jaskini. Fot. Bartek Andrejuk

Idziemy do jaskini. Fot. Bartek Andrejuk

Idziemy do jaskini. Fot. Bartek Andrejuk

Idziemy do jaskini. Fot. Bartek Andrejuk


Idziemy do jaskini. Fot. Bartek Andrejuk

Fot. Alberto

Fot. Alberto

Modlitwa przed jaskinią. Fot. Bartek Andrejuk

Modlitwa przed jaskinią. Fot. Bartek Andrejuk

Modlitwa przed jaskinią. Fot. Bartek Andrejuk

Carlos przed wejściem do jaskini. Fot. Bartek Andrejuk

Fot. Bartek Andrejuk

Fot. Bartek Andrejuk

Fot. Bartek Andrejuk

 Fot. Bartek Andrejuk

Przed ceremonią idziemy zobaczyć inną jaskinię, zwaną przed miejscowych Jaskinią Wampira. Nazwa nie jest przypadkową. Jaskinia zwana jest tak a nie inaczej, bo mieszka w niej nie kto inny jak właśnie wampir.
- W ciągu dnia go nie zobaczycie. Wychodzi tylko w nocy. Teraz śpi tam, w tamtej szczelinie - pokazuje Antonio, który wraz z całą ferajną dzieciaków zabiera nas do jaskini - Tutaj je. Widzicie? Jeszcze widać ślady krwi.
- Atakuje ludzi, jest niebezpieczny? - pytam.
- Nie, wysysa krew tylko ze zwierząt. Z jeleni, krów. Zostawia na ich skórze otwory zębów.
- Pozwalacie mu żyć tutaj w spokoju?
- Tak, bo nie atakuje ludzi. Jest dla nas niegroźny. Zawsze tak było.
- Żyje tutaj od dawna?
- Odkąd pamiętam. Jak byłem mały, opowiedzieli mi o nim dorośli. Teraz ja opowiadam o nim dzieciom.
- Czy kiedyś ktoś go widział?
- Tak. Jest taki duży - Antonio pokazuje rękami długość około jednego metra - Zanim wystartuje do lotu siada tutaj na gałęzi. Tu go widziałem. Siada tu i stąd odlatuje. 
- Czy wydaje jakieś dźwięki? Na przykład coś takiego...?- robię skrzeczący dźwięk.
- O tak! Dokładnie taki! - wykrzykuje Antonio, a dzieciaki oblatuje cykor. Rozbiegają się na boki i krzyczą na mnie "Wampir, wampir". Potem ganiam je po leśnych ścieżkach. Wydaję skrzeczący odgłos paszczą, a one się chichrają. 

W Jaskini Wampira. Antonio pokazuje nam krew na kamieniach.


Antonio i dzieciaki.
- Ej, jak dużego on go pokazał? - pyta potem mnie i Asię Bartek.
- Gdzieś takiego, metrowego - odpowiadam.
- To musiał być nietoperz - stwierdza Bartek.
- Nie słyszałeś? Przecież mówili, że to wampir - mówi Asia, która w San Cristobal mieszka od kilku lat.
- Nietoperz jak nic. 
- Przecież powiedział, że go widział na własne oczy.
- Nietoperz.
- Musisz jakiś czas chyba jeszcze pobyć w Meksyku. Ja też na początku wszystko racjonalizowałam. Ale teraz już wiem, że jak ci ludzie mówią, że to wampir, to jest to wampir. Po prostu - Asia uśmiecha się do mnie, a ja przytakuję.
Uśmiecham się głęboko, bo właśnie Asia werbalizuje coś, co ja czuję już od jakiegoś czasu. Tę magię Meksyku, która w którymś momencie przestała być magią, a stała się codziennością. Magię, która zaczęła mnie otaczać swoją oczywistością i wszechobecnością.

Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną do San Cristobal. Przeskoczyliśmy z powrotem godzinę do przodu w czasie. Znów byliśmy w czasie oficjalnym, a nie w czasie boskim, nie w czasie natury. Wtedy zaczęło padać.
- Pomodliliśmy się i zaczęło padać - powiedziałam odruchowo.
Zaczęła się pora deszczowa. Potrwa co najmniej do września, może do października. Chyba pierwszy raz w życiu deszcz mnie cieszy. Jako miejski szczur chyba za mało go wcześniej doceniałam. Oczywiście - racjonalnie zdawałam sobie sprawę z jego niezbędności, ale nigdy nie darzyłam go osobistą, synowcową sympatią.

W tym roku jest inaczej. Zaczęłam go lubić. Będę piec chleby na zakwasie, czytać, grać w gry planszowe i pisać książkę. A za oknem będzie przygrywał mi deszcz. Ten właśnie deszcz, który wymodliłam sobie 3 maja w górach pod miejscowością Oxchuc.



Ja, Carlos i Bartek. Fot. Alberto

Alberto.

Ja, Agustin i Alberto.

Ja, Bartek, Asia i grzechotka z jeleniej nóżki.


Ozdabiamy grzechotkę sosnowymi igłami. Mała mówi na razie tylko w tzeltal, ale zabawa jakby nie patrzeć jest językiem wszechświata.