Tenosique. Najdziwniejszy karnawał świata


Jedziecie z nami na najdziwniejszy karnawał świata? - zapytał Faun, gdy kolejnym przypadkiem nas spotkał, tym razem w Palenque. Na jakiej podstawie wnosisz, że jest NAJdziwniejszy? - zapytałam nieufnie. Zgoogluj sobie i sama zobacz - odparł Faun. Jako że googlowanie to moje hobby i konik, podążyłam niezwłocznie za jego radą. No i jako żywo, Wikipedia głosi już w pierwszym zdaniu, że fiesta w Tenosique "została skatalogowana jako najdziwniejszy karnawał świata". Takiemu opisowi w Wikipedii oprzeć się nie można. Ze zgrają lokalnych hipisów ruszyliśmy więc w ubiegłą niedzielę w całe to szaleństwo.

Złe lokalne bóstwo. Mężczyźni w spódniczkach z kasztanowca i butach z liści banana. Panie kapeluszach z palmy.  Dzieciaki wysmarowane gliną w skórach prawdziwych jaguarów. No i my - jedyne osoby spoza miasteczka. A wszyscy w mące. Bóstwo w mące, kasztanowce w mące, palmy w mące, hipisy w mące. Podobno jednego dnia wysypuje się tutaj co najmniej mąki całe dwie tony. Normalnie dochodzą do tego jeszcze jajka i woda, a czasem także... kupa. My tej części lokalnej tradycji nie uświadczyliśmy. Ale też było wesoło.

Fot. Kasia Korczak - Wszystkie fotki w tym wpisie pochodzą z aparatu Kasi, a przeważająca większość także z jej ręki. Ja znowu zgubiłam ładowarkę do swojego.


Karnawał w Tenosique trwa od dnia św. Sebastiana aż do końca karnawału, czyli w tym roku wyjątkowo długo. Samo Tenosique leży na cypelku stanu Tabasco, który w tym miejscu niespodziewanie wbija się między stan Chiapas, Campeche i Petén w Gwatemali. 30-tysięczna społeczność miasteczka szczyci się majowskimi rytuałami, które przetrwały tutaj ponoć od czasów przedkolonialnych, w międzyczasie oczywiście pod maską chrześcijaństwa. Dwa najważniejsze z nich to "taniec blanquitos" oraz "taniec Pocho". Ten pierwszy jest przedziwny, bo wywodzi się od... czarnych niewolników, których na tych ziemiach wcale nie było. Byli za to w Gwatemali, gdzie służyli do pozyskiwania drogocennego drewna. Stamtąd ten zwyczaj przywiozła ponoć persona nazwiskiem José Pérez w roku 1890.

Taniec “blanquitos” (białasków) jest przeuroczym odwróceniem ról społecznych - tutaj to Murzyn goni biczem białych. Śmieje się z nich, smaga biczykiem, przechadza się wśród nich z pięknymi kobietami. Zgnojeni panowie nie mają innego wyboru jak cierpieć i nurzać się w swoim poniżeniu. Zarówno za czarnego pana, jak i białych niewolników przebiera się nikt inni jak nasi Meksykanie - mieszkańcy miasteczka Tenosique. Miejscowa ludność wysmarowuje się białą gliną, wkłada na siebie jedynie krótkie płócienne portki, na głowę kolorowe bibułkowe kapelusze, a na piersiach i plecach rysuje sobie krzyż. Tak wystrojona jest gnojona przez pomalowanego na czarno "nowego pana".

Tego rytuału nie było akurat w kalendarzu karnawałowym na niedzielę, 9 lutego, kiedy to zjawiłam się tam z batalionem hipisów. Był za to taniec Pocho. Ta tradycja nie jest już taka łatwa w interpretacji i idzie o wiele dalej niż trzęsienie ziemi na drabinie społecznej oraz kpina i pochlew z białych panów. Taniec Pocho ma wymiar nie tylko historyczny, ale także mocno mistyczny. To rytualne, lokalne przedstawienie odwiecznej walki dobra ze złem. Sam Pocho jest złym majowskim bogiem, który postanowił zniszczyć człowieka. Nie dość, że zasiedlił się na dobre w jego umyśle, zmuszając go do popełniania złych uczynków, to w końcu postanowił go zupełnie zlikwidować. Wysłał więc przeciwko człowiekowi jaguary, które mają go zgładzić...


W całym rytuale biorą trzy grupy: “cojoes” (ludzie), “pochoveras” (niewiasty) y “tigres” (jaguary). Cojoes stanowią najliczniejszą grupę, złożoną z przebranych mężczyzn. Podczas niektórych dni festiwalu na głównym placu miasta zbiera się ich nawet tysiąc. Wszyscy ubrani są w spódniczki z liści kasztanowca, wysokie butki z bananowca, a na głowie mają ozdobione kwiatami wysokie kapelusze z palmowych liści. Na ramionach mają chustę, a w ręku laskę. Jednak cechą konstytutywną jest jednak jego przerażająca maska - to ona czyni cojoe cojoe.

Cojoes to najwyżej postawione kreatury w naturze, jednakże dane już im było spróbować owoca z drzewa dobrego i złego. A apetyt wiadomo, rośnie w miarę jedzenia. Cojoes odpływają więc powoli w stronę grzechu. Zakładając maski mieszkańcy miasteczka stają się brudnymi świntuchami. Krzyczą, pohukują, rozbijają się po mieście. Kijem zaczepiają ludzi, mnie gładzą nim na przykład po pośladkach, a innej dziewczynie próbują podnieść nim spódniczkę. Komuś innemu śmią doczepić się do kieszeni, wyciągając stamtąd portfel z pieniędzmi. Taką rozhukaną zgrają wpadają na główny plac miasta. Tam poznamy pozostałych bohaterów przedstawienia.

Tutaj na grzecznie, nie na grzesznie.
"Tigres" to tak naprawdę jaguary, no bo kto widział tigrizia w Ameryce. Hiszpanie po prostu po wylądowaniu na tych ziemiach nie mieli w swoich hiszpańskich słownikach słowa "jaguar". No bo jak mieli mieć, skoro jaguara zobaczyli właśnie pierwszy raz na oczy. Nazwali go więc znanym już sobie słowem oznaczającym podobnego zwierzaka - i tak jaguar zyskał sobie nowe imię - tygrys. W Tenosique przebrania tygrysów to prawdziwe majstersztyki. Mieszkańcy miasteczka, którzy wcielają się ich rolę, oblepiają się cali gliną, a potem przy pomocy butelki odbijają sobie na skórze czarne cętki. Na głowie i plecach mają skóry prawdziwych, żywych niegdyś, jaguarów i ocelotów. To oni właśnie raz na zawsze mają się pozbyć cojoes z powierzchni ziemi.


Trzecia grupa - pochoveras - rekrutuje się wśród kobiet. Ich stroje są typowo już hiszpańskie, no oprócz kapeluszy z palmowych liści - takich samych jak noszą cojoes. Pochoveras z założenia mają być łączniczkami - na początku między bogiem Pocho a żywymi stworzeniami, potem zaś między cojoes a atakującymi ich jaguarami. W rytualnym tańcu to właśnie pochoveras znajdują się między cojoes - tańczącymi na zewnątrz koła -  a tigres - tańczącymi w samym jego środku.



Taniec trwa około pół godziny i odbywa się przy niepokojącym dźwięku fletu zrobionego z trzciny. Co zachwycające, jest to przez cały czas tylko jeden flet, na którym bez ustanku przez cały ten czas gra tylko jeden dzielny chłopak. Melodia jest zawodząca i smutna, ale jednocześnie taneczna. Czyni ona cały rytuał jeszcze bardziej zatrważającym. Oto bowiem na naszych oczach rozgrywa się nie tylko walka dobra ze złem, ale także walka ze złym bogiem oraz z własnymi słabościami. W końcu bowiem całe towarzystwo dochodzi do wniosku, że walka nie ma sensu, a najlepszym rozwiązaniem będzie... "przewinięcie historii", wciśnięcie REW i cofnięcie się do momentu, kiedy to wszystko tak właściwie się zaczęło.



Cojoes zatem dosłownie i w przenośni cofają się po własnych śladach. Wracając tą samą drogą, którą przyszli, starają się przypomnieć wszystkie swoje grzechy i wymazać je z pamięci. Idąc ulicami miasteczka zrzucają z siebie w różnych miejscach poszczególne elementy stroju. Maskę zdejmują dokładnie w tym miejscu, w którym ją włożyli. Nie są już dłużej grzesznymi cojoes, wrócili do punktu wyjścia, teraz historia może potoczyć się zupełnie inaczej. A jak? Ma szansę być dużo lepiej, bowiem oto ostatniego dnia karnawału, we wtorkową noc zły bóg Pocho zostanie we własnym domu rytualnie umarty, a na pogrzeb zejdzie się całe miasteczko.


Cojoes mają bowiem swojego przywódcę - capitana. To on jest odpowiedzialny, by tradycji stało się zadość, a wszystkie rytuały zostały dopełnione zgodnie z tradycją. Rola ta jest oczywiście mocno symboliczna, bo za karnawałem w Tenosique stoi cały sztab ludzi. W miasteczku nawet istnieje specjalna szkoła maestra Filipa, która uczy, co i jak należy robić na fieście, jak tańczyć i jak zachowywać. Capitan ma za zadanie także dopilnowywać świętego ognia, przewodzić tańcowi cojoes, a na końcu rytualnie umrzeć. Staje się on bowiem na tę okoliczność (śmierci) bogiem Pocho, który ostatniej nocy karnawału - z wtorku na środę - ma zemrzeć ku uciesze wszystkich. Umiera we własnym domu, przy akompaniamencie bębnów i imprezki, na którą schodzi się całe miasteczko. Są tamales, słodycze, kawa i aguardiente - lokalny bimber z trzciny cukrowej.

W międzyczasie wybierany jest capitan na przyszły rok. Wybiera go miasteczko i jest to cargo bardzo zaszczytne. Po dokonaniu wyboru cały miasteczkowy tłumek szumnie i dumnie idzie pod dom wybrańca. Rzucają w jego dom kamieniami, butelkami, pomarańczami i innymi obiektami. Oczywiście w tym momencie przepełniony dumą nowy kapitan nie może zrobić nic innego niż wyjść przed dom, zgodzić się pełnić zaszczytną funkcję i podziękować wszystkim za trafny wybór. W przyszłym roku to on urodzi się na nowo jako Pocho, ludzie znowu zaczną grzeszyć, historia zatoczy koło, cykliczny czas pokaże, że aż tak wiele się nie zmieniło.


A i mąka! Zapomniałam o mące! Jak już się w Tenosique jest, to mące nie da się zapomnieć. Mąka jest bowiem wszędzie. Rzucają cię nią cojoes, wiruje ona w powietrzu i po jakimś czasie przykrywa zupełnie wszystko. Taki mączny krajobraz po bitwie. Na karnawałowym targu można kupić też mąkę w wydmuszkach od jajek - to idealny granat zaczepny i bojowy! Wydmuszka jest mało precyzyjna, więc najczęściej ubytek w skorupce zakleja się kolorową taśmą. Podobno też jaja zamiast mąki mogą mieć w sobie prawdziwe jajo. Takie jaja lądują też na głowach przybyłych. Dochodzi do tego woda, więc wszyscy wyglądają jak kulebiaki. Podobno czasem taka wydmuszka może mieć w sobie zabawniejszą zawartość w postaci... kupy. Takiego jajka-niespodzianki nie udało mi się uświadczyć, za czym trochę płaczę - wiecie, jak uwielbiam lokalne tradycje ;)


Skoro najdziwniejszy karnawał świata, to też nie dało się na niego dotrzeć po bożemu. Wróćmy więc na chwilę do owego Fauna, zgrai lokalnych hipisów i innych przyjemności. Do przyjemności takich należą z pewnością takie osobliwe ciekawostki przyrodnicze jak:
- w Meksyku da się jeździć w 10 osób jednym stopem
- w Palenque nikt nie mówi do ciebie "oye, guey" (e, koleś), tutaj istnieje tylko "oye hippi"
- lokalsi nie mają pojęcia, co to hipster. Tłumaczyłam usilnie, na przykładach, na dowcipach, na streszczanych memach. I nic. Nie wiedzą, nie rozumieją, nie znają.

Samego Fauna poznałyśmy w San Cristobal, gdzie na ulicy zarabiał jako żywy posąg strojem owego fauna właśnie. To właśnie Faun przemianował miasteczko na "San Cristobal de las Kasias". Podobno Kasia wpadła mu bardzo w oko, ale był pewien szkopuł. Nie miała pojęcia, jak Faun wygląda pod maską fauna - zawsze widywała go w przebraniu! Tej tajemnicy nie rozwiało nawet przypadkowe spotkanie na festiwalu w Tlacotalpanie (Faun wciąż w masce). Trzeba było kolejnego zupełnie przypadkowego spotkania, tym razem w Palenque, żeby Faun odsłonił swoje prawdziwe oblicze... Czyż to nie piękny pomysł na love story? Kasia chętnie historię odsprzeda.

Ja tymczasem wrzucam kilka Kasiowych foteczek znanych jako "Mini reportaż z hipi wyprawy na najdziwniejszy festiwal świata":



Tak, kupiłam sobie torebkę z ziomkiem na pamiątkę.
Jak zacbce mi się grzeszyć, to ziom z torebki na twarz i w hulanki i swawole!