Meksykańskie kłamstewka

"Nene, jak długo mieszkasz w Meksyku?" - pyta argentyńskiego wspólnika bohater meksykańskiego filmu "Nikotyna". Nene skończył przed chwilą rozmowę przez telefon i mówi, że wykonawca zlecenia powiedział, że zrobi je "ahorita". "Ahorita", czyli zdrobnienie od słowa "teraz", znaczy po hiszpańsku "za chwilę", "zaraz", "od razu". - "Wystarczająco długo" - odpowiada więc ze spokojem Nene. "I nadal nie wiesz, co znaczy "ahorita"?" - śmieje się z niego kolega. "Ahorita" w ustach Meksykanina nie znaczy bowiem na pewno chwileczki tylko raczej "kiedyś", "w grudniu po południu", "jak mi się zachce", "na święte nigdy". To "ahorita" tyczy się także meksykańskiej punktualności. O ile warszawskie dopuszczalne spóźnienie to 15 minut akademickiego kwadransu, to w Meksyku spóźnienia ciągną się nawet godzinami. Umówiliśmy się kiedyś z Domem z jego meksykańskimi znajomymi, czekaliśmy jak głupki pod Bellas Artes 15 minut, aż w końcu dostaliśmy odpowiedź na naszego zniecierpliwionego smsa: "Momencik. Właśnie robię jajecznicę". Potem przestało mnie to już denerwować, a raczej relaksować. Bo wy tam w Europie macie godziny, my tutaj mamy czas.


Meksykanie lubują się w takich małych kłamstewkach. Mają nawet na nie swoją nazwę w formie uroczego idiomu: "Darle a uno en avion" ("dać komuś samolot"). Znaczy to mniej więcej tyle samo, co "wcisnąć komuś kit", "zbyć go". Nauczyłam się tego idiomiku późną nocą w knajpie w dzielnicy Zona Rosa w Deefe. Była już godzina mocno zaawansowana, a my szukaliśmy otwartego jeszcze przybytku. W końcu trafiliśmy na knajpę, gdzie na scenie kręciła się jeszcze jakaś kapelka. "Czy zespół jeszcze dzisiaj zagra?" - zapytaliśmy kelnera. "Jasne, za chwilkę" (nie jestem pewna, czy nie użył właśnie słówka "ahorita"). Carlos pokręcił tylko nosem, bo wszystkie znaki na ziemi wskazywały, że to pospolite meksykańskie kłamstewko. "Daje wam samolot" - zawyrokował. Było to dla nas określenie nowe, ale było to jedno z tych słów, na które czekaliśmy całe życie. I naraz! Zaczęliśmy przekrzykiwać się historiami, jak to Meksyk wciskał nam samolot. Dom opowiadał, jak pytani o drogę Meksykanie wskazywali mu wszystkie strony świata poza właściwą. Bo podobno lepiej powiedzieć nieprawdę niż przyznać się do niewiedzy. Hedda opowiadała, jak godzinami czekała na rozkładowy autobus. A angielska znajoma Carlosa dodała, że jak kierowca mówi, że autobus jedzie godzinę, to będzie jechał ze dwie. Już chciałam powiedzieć, że mnie jeszcze nic podobnego nie spotkało, kiedy w knajpie zrobiło się tak głośno, że muzyka zagłuszyła moje słowa. Kapela na scenie zaczęła grać.

Przejechałam się za to po całej długości na innych słodkich meksykańskich słówkach. Są różne lewele takich ichniejszych kłamstewek. Są kłamstewka niewinne i na niskim poziomie szkodliwości takie jak: "Bajo en calorías" ("nietuczące") czy "No pica esta salsa" ("ten sos nie jest wcale ostry"). Ale są też oszukaństwa nie tak łatwe do przejrzenia na pierwszy rzut oka, gdy jest się świeżakiem. Jednym z nich jest "mañana". "Mañana" czyli dosłownie "jutro", w znaczeniu dosłownym znaczy coś podobnego co "ahorita", ale jeszcze bardziej odległego w czasie przyszłym. "Jutro oddam ci pieniądze", "Od jutra nie piję", "Jutro przyjdę i nareperuję ci dach". A-cha! Kiedy stolarz w naszej polskiej kawiarni w San Cristobal powiedział, że przyjdzie jutro wziąć miarę na szyld, to przychodził przez miesiąc. A jak przyszedł, to zapomniał jakiegoś niezbędnego narzędzia i znowu miał przyjść jutro. W mojej rodzinie już od dawna idealnie rozumiemy to słówko i "mañana" jest w naszym rodzinnym słowniku synonimem luzu, relaksu, braku obowiązków.

Słynne "Hasta mañana baby" ("do jutra mała") z piosenki Abby stało się teraz naczelnym zwrotem meksykańskich podrywaczy. Taki latino lower macho muchacho dzisiaj cię kocha, a jutro o tobie już nie pamięta. Pewien Argentyńczyk z tatuażem w kształcie Falklandów/Malwinów, który zaprosił mnie w Morzu Karaibskim do całowania się za falą (żeby znajomi nas nie widzieli), zaprosił mnie potem też na obiad. Mieliśmy na początku zjeść pyszną kolację (podał szczegółowe kilkudaniowe menu), a potem miał "schrupać mnie". Taka kolacyjka nie była mi w smak, więc nie poszłam, ale szkoda mi było jego kilkudaniowej pracy i miałam wyrzut sumienia jak stąd na Poleczki (a z Meksyku na Poleczki jest dość daleko). Playa del Carmen to jedna z tych meksykańskich miejscowości o powierzchni prześcieradła, gdzie każdy zna każdego, przynajmniej z widzenia, więc wieczorem spotkałam owego Argentyńczyka przed mezcalerią. To nie był mój pierwszy raz w Meksyku, więc postanowiłam zastosować cwańszą taktykę niż przepraszanie: "Dlaczego cię nie było?"  - załkałam. - "Tak się nie robi! Miałam ochotę na obiad, a szczególnie na deser!". Argentyńczyk i cały ocean wokół jego Falklandów/Malwinów zrobiły się czerwone z żalu i niewykorzystanych szans na jakieś "poruchawszy w tym odcinku". "Przepraszam, grałem koncert dzisiaj" - odparł. Próbował nie jeszcze przekupić mezcalem, ale brzytwy się chwytał.

Pamiętajcie dziewczyny, żadnych randek umawianych na "pod krzyżem na Zocalo", "pod tą kawiarnią na rogu", "na stacji metra Allende"! Jeśli się umawiacie, to niech facet przyjdzie po Was! Ja zawsze umawiałam się w hostelu, w którym pracowałam. Facet zazwyczaj i tak nie przychodził, a ja przynajmniej czekałam na niego na facebooczku,a  nie jak ten kołek pod krzyżem na Zocalo. Raz jednak naczekałam się jak kołek i jak kołek się napaliłam. Umówiłam się na kolację w galerii z moim nauczycielem hiszpańskiego. Mieli być jego znajomi, wyobrażałam sobie kulturalny wieczór i dorosłe rozmowy przy winie. Z tej okazji ubrałam elegancką sukienkę koktajlową, upięłam włosy i wysmarowałam się krwiście czerwoną szminką. Wyglądałam kulturalnie jak nigdy. Przed umówioną godziną spotkania weszłam jeszcze na chwilkę na facebooczka zobaczyć, czy nie załapałam jakichś lajczków w międzyczasie, ale zamiast lajków znalazłam wiadomość od mojego nauczyciela: "Wyszedłem z domu, ale pada i jest zimno, więc wróciłem. Dzisiaj nigdzie nie wychodzę".

Na szczęście, jak już taki Meksykanin odczeka swoją "ahoritę", zje swoją jajecznicę, zagra swój koncert, a pogoda się poprawi i w końcu przyjdzie się z tobą spotkać, to tak łatwo cię nie wypuści. Bo Meksykanie piją do dna i do dnia. "La ultima y nos vamos" ("Po jednym i do domu") to kolejne z meksykańskich kłamstewek. Kłamstewko to jest na tyle w Meksyku rozpoznawalne, że zrobiono nawet film pod tym tytułem. Historia opowiada o czterech gueros, chłopakach z dobrych domów, którzy chcą już wracać z imprezy, piją po rozchodniaczku, ale na tym rozchodniaczku ich wieczór wcale się nie kończy. Kończy się wiele godzin później, a nasi gueros mają w tym czasie setkę różnych przygód, lepszych nawet niż chłopaki w "Kac Vegas". Nigdzie nie wypiłam tylu rozchodniaków co w Meksyku, nigdzie też nie miałam tylu despedid (imprez pożegnalnych). Nikogo tutaj nie dziwi, że despedidy się numeruje ("pierwsza despedida", "druga despedida", "ostateczna despedida", "naprawdę ostateczna despedida"). Ale to już początek innej historii, bo meksykańskich historii językowych jest jak prosiaków na deszczu. Ale opiszę już nie dzisiaj. Najpewniej mañana...