W Polsce karnawał nie znaczy już wiele. Moi piękni chłopcy z
bloga „Make Life Harder” piszą, że „karnawał to taki szczególny moment,
który odnotowują z reguły tylko uczennice szkół katolickich oraz
studenci KUL-u, gdyż normalni ludzie chodzą najebani cały rok”. Ostatki
są kolejną okazją do nabzdryngolenia się z przesłaniem, nabzdryngolenia się na
temat, o wiele fajniej nabzdryngolić się z okazji ostatków niż z okazji na
przykład piątku. Nie ma już rozgraniczenia między czasem postu i czasem
karnawału, między sacrum i profanum, nie ma cykliczności czasu, czas
jest teraz świecki jak gałka lodów. Mnie przyszło żyć 26, skądinąd dość
zabawowych, lat, żeby w końcu dowiedzieć się, czym jest karnawał. A jak
dowiedzieć się, czym jest karnawał, to tylko w Veracruz.
Ula Ryciak pisze, że karnawał w Veracruz „na całym globie ma tylko dwóch kuzynów, z którymi może wejść w kosmiczne porozumienie: Rio de Janeiro i Nowy Orlean. Dusze całej trójki sprzedano na wieczność szaleństwu tańca”. W cytacie tym, poza słowem „kosmiczny”, które jest w moim TOP 10 ulubionych słów, najbardziej przemawia do mnie to „szaleństwo tańca”. Im dłużej podróżuję po świecie, tym bardziej taniec mnie fascynuje. Między innymi dzięki temu, że taniec stanowi idealną harmonię między (uwaga, zajedzie kiczem!) naszą duszą a naszym ciałem oraz, co więcej, jest także jednym z piękniejszych sposobów komunikacji z innymi ludźmi. Rozmawiałam na ten temat w dzień mojego wyjazdu około godziny 9.30 na zimnym przystanku Kijowska z moim przyjacielem Dobrym. Powiedziałam wtedy, że Nietzsche napisał, że uwierzyłby tylko w takiego boga, który umie tańczyć. Dobry odparł, że nie wierzy, żeby Nietzsche umiał tańczyć. Ja też nie wierzę. Ale wierzę w to, że Bóg umie. Musi.
Ula Ryciak pisze, że karnawał w Veracruz „na całym globie ma tylko dwóch kuzynów, z którymi może wejść w kosmiczne porozumienie: Rio de Janeiro i Nowy Orlean. Dusze całej trójki sprzedano na wieczność szaleństwu tańca”. W cytacie tym, poza słowem „kosmiczny”, które jest w moim TOP 10 ulubionych słów, najbardziej przemawia do mnie to „szaleństwo tańca”. Im dłużej podróżuję po świecie, tym bardziej taniec mnie fascynuje. Między innymi dzięki temu, że taniec stanowi idealną harmonię między (uwaga, zajedzie kiczem!) naszą duszą a naszym ciałem oraz, co więcej, jest także jednym z piękniejszych sposobów komunikacji z innymi ludźmi. Rozmawiałam na ten temat w dzień mojego wyjazdu około godziny 9.30 na zimnym przystanku Kijowska z moim przyjacielem Dobrym. Powiedziałam wtedy, że Nietzsche napisał, że uwierzyłby tylko w takiego boga, który umie tańczyć. Dobry odparł, że nie wierzy, żeby Nietzsche umiał tańczyć. Ja też nie wierzę. Ale wierzę w to, że Bóg umie. Musi.
Jakieś dwa tygodnie przed moim przyjazdem do Meksyku poszłam do
warszawskiej dyskoteki, która zwie się dźwięcznie Fire&Ice i
znajduje się w centrum naszego miasta stołecznego. Miałam tam spotkać
się z Ewą, z którą jestem teraz i tutaj. Ewa była rok niżej ze mną na
studiach i wybierała się do Meksyku, więc napisała do mnie o rady
przedwyjazdowe. Okazało się, że będziemy w Meksyku w tym samym czasie.
Takich znaków od losu się nie lekceważy, nawet dla całej magii samotnego
podróżowania, więc zdecydowałyśmy, że spotkamy się w Veracruz na
karnawale. Tego samego wieczora poznałam także DJ-a w owym lokalu, który
nosi, równie dźwięczną jak lokal, ksywę - DJ Kike. Jest Meksykaninem,
jedzie do domu rodzinnego na karnawał i zgodził się nas wtedy tam gościć. Nie napisałam tego wszystkiego tylko dla porządku informacji na
blogu, ale także w innym, bardziej adekwatnym celu. DJ Kike puszczał
owego wieczora wszystkie moje meksykańskie piękne przeboje, na których
stańczyłam całe buty i całe noce w San Cristobal. W San Cristobal nie
przestawałam tańczyć, co chwila ktoś prosił mnie do tańca, uczył,
instruował, podziwiał. Młody, stary, gruby, chudy, to nieważne, w
Meksyku ważny był taniec. Tańczyłam non stop od dziesiątej wieczorem do
piątej rano. W Fire&Ice wszystkie te dźwięki wspomnień rzuciły mnie
znów w szaleństwo tańca. Liczyłam, że dzięki temu za chwilę znów będzie
jak w San Cristobal. Ale nikt nie poprosił mnie do tańca. Mam wrażenie, że w Polsce
poproszenie do tańca znaczy wiele różnych rzeczy, ale rzadko oznacza
poproszenie do tańca.
Tutaj taniec panuje niepodzielnie nad wszystkim. Nad ubiorem, lansem,
wiekiem i urodą. Na defiladach w Veracruz maszerują wszyscy: od
najmłodszych dzieci (czasem nawet w wózkach prowadzonych przez
tańczących rodziców) po staruszków, których wiek nie pozwala już na
taniec, ale dla nich jest tu także miejsce, zapewne ze względu na to, że
w 1954 byli królami karnawału. Większość ubranych w pióra dziewczyn nie
wygląda tak, jak w Waszej wyobraźni. Nie są wyjęte z wybiegów. Są
chude, koślawe, z końskim uzębieniem. Są grubiutkie, z setką wałków i
wałeczków. Są starsze, z pomarszczonymi brzuchami. Nikomu to nie
przeszkadza. Tu nie patrzy się w zęby, w wałeczki ani w zmarszczki. Tu
patrzy się w taniec.
Karnawał trwa w Veracruz dziewięć dni. Pierwszego dnia z pompą pali
się kukłę będącą uosobieniem Złego Humoru i koronuje się Juana
Carnavala, by ostatniego dnia z taką samą pompą go spalić. Podczas tych
dziewięciu dni odbywa się sześć defilad (jeśli dobrze naliczyłam) na
nadmorskiej ulicy i codziennie koncerty: główne przy porcie i mniejsze
na Zocalo. Bilety na obejrzenie defilady nie kosztują takich kosmicznych
pieniędzy jak te w Rio. Niedzielna, najdroższa defilada, to 70 pesos
(mniej niż 20 zł), pozostałe są tylko tańsze, a ostatnia jest już za
darmo. Festiwal w Veracruz jest festiwalem dla ludzi. Bawi się tu całe
miasto oraz nadjechani z różnych zakamarków kraju Meksykanie. Piję tu do
tego, że mieszkańcy Rio w dość przerażającej i odnotywalnej mierze podczas trwania
festiwalu uciekają z miasta, uderzając raczej w takie kierunki jak
karnawał w Recife, Salvadorze czy Olindzie. W Rio nie byłam, więc oceniać nie mogę, chcę jedynie
powiedzieć, że tu jest to niewątpliwie święto jarochos (to taki
nickname mieszkańców Veracruz, Meksykanie mają taką uroczą nomenklaturę). Do domu rodzinnego Kike na okazję karnawału zjechała się
cała meksykańska wielka rodzina, a ja czułam się jak w domu Kevina tego
ranka, zanim został Sam w Domu.
Karnawał trwa w Veracruz dziewięć dni. Dziewięć dni najprostszej,
najpiękniejszej, najczystszej zabawy i takiegoż poczucia humoru. Nigdy
bym nie podejrzewała siebie o to, że będę się bawić jak dziecko
oglądając konkursy z jeszcze prostszym poczuciem humoru niż konkursy z
polskich wesel, typu taniec z balonikiem. Z całego serca śmiałam się i
żałowałam na przykład biednych chłopaczków, których zadaniem konkursowym
było robienie pompek z obciążeniem na plecach w postaci ogromnej,
seksownej, zpewnościąponadstukilowej baby. Ewa powiedziała, że nie lubi
przyglądać się sklepowi z zabawkami zza szyby: „Ja chcę być w środku!
Chcę się bawić! Ja chcę być zabawką!”. Bo karnawału nie da się
obserwować, karnawałem się żyje. Ewa została więc tu lokalną celebrytką
wygrywając kilka konkursów tańca, a ja znów obtańczyłam pół miasta w
kałużach rozlanego piwa pod kolumnadą na Zocalo.
Właśnie tu, w Veracruz, poczułam wreszcie, czym jest wałkowany przez
polonistyczną młodość w bibliotekach bachtinowski karnawał. Świat na
opak, gdzie ludzie wychodzą ze swoich codziennych ról, gdzie król jest
błaznem, a błazen królem. Gdzie pod osłoną nocy uprawia się
niezobowiązujący seks. Gdzie pod osłoną masek
popełnia się przestępstwa. Co chwila ktoś tu ucieka, ktoś kogoś goni,
przegrupowuje się policja. Gdzie królowymi karnawału są transwestyci,
którzy filuternie na ulicy pokazują cycki, krzyczą, tańczą, prowokują, a
przechadzanie się z nimi pod rękę to dla mężczyzn honor, bo nieważne,
że to faceci, ważne, że są najatrakcyjniejszymi laskami na imprezie. Tu na ulicach tańczy wszystkie
siedem grzechów głównych. I jak na mnie (uwaga! Zajedzie kiczem!) tańczy
z nimi także Bóg.