Tuż przy stacji autobusowej ADO, w centrum San Cristobal de las
Casas, przebiega droga zwana Panamericaną. Panamericana na swych 25
tysiącach kilometrów łączy Alaskę z Patagonią i biegnie przez całą
długość obu Ameryk. Ten monstrualny pomysł to tak naprawdę nie jakaś
inwestycja na skalę światową, ale połączenie dróg krajowych, które w
sumie dają twór tak imponujący i inspirujący jak Panamericana. Droga
przy całej swej zamierzonej ciągłości przerywa się w jednym odcinku –
zwanym Darien Gap, znajdującym się między Panamą i Kolumbią. Wojtek
Cejrowski próbował zrobić w jednej ze swych książek z Darien Gap jakąś
międzynarodową tajemnicę i snuł opowieści o zdezorientowanych
motocyklistach, którzy tak się rozpędzali z Alaski, że utykali w błotach
Darien, gdy nagle i niespodziewanie skończyła im się twarda
nawierzchnia Panamericany. Darien Gap żadnym zaskoczeniem dla nikogo
jednak nie jest i w każdym opracowaniu na temat Panamericany, nawet tym
wikipediowym, zawsze znajduje się wzmianka o tym, że droga urywa się na
tym odcinku. Z resztą nie tylko Panamericana się tam przerywa, ale
urywają się wszelkie drogi i żeby dostać się z Panamy do Kolumbii trzeba
posiłkować się transportem wodnym lub powietrznym. Mimo tego, że Darien
Gap psuje wszelką posuwistość i opływowość drogi, Panamericana jest
wciąż inspiracją dla setek podróżników.
niedziela, 9 października 2011
czwartek, 22 września 2011
Dlaczego nie było mnie na blogu - część 2
Jeden z popularniejszych meksykańskich filmów ostatniego dziesięciolecia „Y tu mama tambien” („I twoją matkę też”) to film drogi, drogi ze stolicy Meksyku na wybrzeże Pacyfiku. Dwóch rozpuszczonych, zachłyśniętych własną młodością chłopaczków (w tych rolach dwaj najbardziej znani meksykańscy aktorzy młodego pokolenia: Gael Garcia Bernal i Diego Luna), żeby zaimponować nowo poznanej bratowej – atrakcyjnej i dojrzałej Hiszpance, opowiadają, że wybierają się na plażę, której nazwę wymyślają na poczekaniu. Mówią, że Puerto Escondido jest przereklamowane, że wszyscy tam jeżdżą (mimo że ten raj surferów uchodzi za mniej turystyczną alternatywę dla kurortów typu Acapulco). Oni zaś jadą na plażę, gdzie nie ma nikogo poza rybakami. Wymyślona przez nich nazwa to Boca del Cielo czyli Usta Nieba, co można przetłumaczyć na Bramę Niebios. Nie podejrzewają, że piękna Hiszpanka podejmie spontaniczną decyzję, żeby pojechać tam z nimi.
Rozgrzani młodzieńczymi hormonami chłopcy nie mogą przepuścić takiej okazji, mimo że doskonale wiedzą, że taka plaża nie istnieje. Spalony meksykańską trawą kumpel tłumaczy im, jak dotrzeć na jakąś piękną plażę, jednakże jego odmienny stan świadomości każe wierzyć widzom, że cała nasza trójka tam nigdy nie dotrze. Po wielu perturbacjach jakże typowych dla filmów drogi w środku nocy nasza trójka skręca w jakąś boczną drogę i samochód utyka w piachu. Gdy budzą się rano okazuje się, że znaleźli się przypadkiem na plaży. Spotkani potem rybacy mówią, że zaraz obok znajduje się piękna plaża. Która nazywa się nie inaczej jak Boca del Cielo. Boca del Cielo istnieje w rzeczywistości i znajduje się w stanie Chiapas, trzy i pół godziny samochodem od San Cristobal. Tyle że bohaterowie filmu ani ekipa realizacyjna tam nie dotarli, Boca del Cielo było grane w filmie przez Cacalutę – plażę w Oaxace.
Rozgrzani młodzieńczymi hormonami chłopcy nie mogą przepuścić takiej okazji, mimo że doskonale wiedzą, że taka plaża nie istnieje. Spalony meksykańską trawą kumpel tłumaczy im, jak dotrzeć na jakąś piękną plażę, jednakże jego odmienny stan świadomości każe wierzyć widzom, że cała nasza trójka tam nigdy nie dotrze. Po wielu perturbacjach jakże typowych dla filmów drogi w środku nocy nasza trójka skręca w jakąś boczną drogę i samochód utyka w piachu. Gdy budzą się rano okazuje się, że znaleźli się przypadkiem na plaży. Spotkani potem rybacy mówią, że zaraz obok znajduje się piękna plaża. Która nazywa się nie inaczej jak Boca del Cielo. Boca del Cielo istnieje w rzeczywistości i znajduje się w stanie Chiapas, trzy i pół godziny samochodem od San Cristobal. Tyle że bohaterowie filmu ani ekipa realizacyjna tam nie dotarli, Boca del Cielo było grane w filmie przez Cacalutę – plażę w Oaxace.
środa, 21 września 2011
Dlaczego nie było mnie na blogu - część 1.
Przepraszam za tę skandaliczną zaległość w moich meksykańskich
raportach. Czas tym razem popłynął zawrotnie szybko. Może to dlatego, że
poczułam się tu wreszcie jak w domu. Każde wyjście z domu (tfu, z
hostelu:)) wciąż jeszcze odbywa się w moim wydaniu z szeroko otwartymi
ustami i oczami, wciąż nie przestaję się dziwić i zachwycać, jednakże
czuję się tu już jak u siebie. Już dawno zapomniałam o chustce na
głowie, o „uniforme de seguridad”, często zapominam o makijażu. Mam już
swojego sprzedawcę warzyw i ulubiony wózek z hamburgerami, który wyłania
się z bramy po zmroku. Ruchem ręki pozdrawiam Troya – mojego prywatnego
piercera, gdy wychodzi przed studio złapać trochę słońca. W knajpce
Revolucion, gdzie spędzam prawie każdy wolny wieczór, do tego stopnia,
że nie pytam już, gdzie dzisiaj idziemy, tylko gdzie idziemy, jak zamkną
Revolucion, widzę codziennie te same twarze. Wymknęło mi się nawet raz,
że fajnie byłoby mieć dwa życia. Jedno na Polskę, a drugie na Meksyk. A
wszystko to przez totalny zawrotny przypadek. Planowałam podróż na
Bliski Wschód albo do Kazachstanu, kiedy mój znajomy Paweł sprzedał mi
cynk, że jest Polka w Meksyku, która szuka ludzi do pracy w hostelu
tylko na miesiąc. Nigdy nie widziałam siebie w Meksyku, a teraz z każdym
dniem widzę się tu bardziej i bardziej. Znając mnie, to pewnie czułabym
się tak w połowie miejsc na świecie, ale cieszę się, że przypadek
rzucił mnie właśnie tutaj.
czwartek, 8 września 2011
Panza llena corazon contento 2 feat.
Mój polski zapał i pasja w meksykańskich kuchennych przygodach
zaczęły się udzielać i rozprzestrzeniać niczym najpiękniejsza z plag.
Dlatego w dzisiejszym odcinku więcej będzie specjalnych udziałów gości
niż moich własnych dokonań. Ludzie wokół tak cudownie podchwycili
kulinarny temat, że gram tym razem rolę czysto drugoplanową. Co raduje
moje serce, duszę, a przede wszystkim żołądek.
Odcinek drugi zaczynamy od… XYZ… od literki B. B jak Banan. Bo oprócz
wszystkich przepięknych owoców, w jakie bogaty jest nasz okoliczny
targ, to właśnie Banan króluje tu niepodzielnie. Nie ma tu wprawdzie tak
wielu rodzajów bananów jak na przykład w Azji, ale Meksykanie mają na
niego wiele ciekawszych sposobów niż tradycyjnie polski „banan i bułka” a
la Adam Małysz. Na każdym rogu sprzedaje się tu pieczone banany,
zazwyczaj z dodatkiem tłustej ciastowej laseczki, której nazwy w Polsce
nie znam, ale nazwa taka istnieje i błaga o przypomnienie. Laseczkę ową
można ją dostać w Polsce w postaci słodkiego kółeczka, które zawsze
dodawane były do pączka na dyskotekach szkolnych w podstawówce. Tu
nazywa się to churros i podobno w składnikach też ma to śladową ilość
banana, ale jej nie czuć – czuć tylko tłuszcz. No ale ja nie o tym.
Pieczenie banana odkrywa zupełnie inną jego jakość. Jakość, którą bez
wahania można nazwać niebem w gębie. Nie spożywam już bananów w innej
wersji niż w wersji na gorąco.
wtorek, 6 września 2011
Ukręcone kurze łby, moje zdolności wokalne i dom Jose Luisa - czyli magia Chiapas
Kościół w San Juan Chamula, pół godzinki drogi collectivo od San
Crisobal, pamiętam jeszcze z zajęć na Cesli. Mówiliśmy o nim jako
przykładzie synkretyzmu religijnego w Meksyku. Synkretyzm kulturowy to
zjawisko na tyle typowe dla całej Ameryki Łacińskiej, że na studiach
mieliśmy cały przedmiot właśnie na ten temat. Większość tematów
dotyczyła Meksyku i Gwatemali, bo rzeczywiście o synkretyzm potyka się
tu na każdym kroku. Święta katolickie często nakładają się czasowo na
dawne obrzędy indiańskie, a ich obchody zawierają elementy zarówno
europejskie, jak i miejscowe. Czasem był to celowy zabieg kościoła,
który chciał uczynić chrześcijaństwo mniej ciężkostrawnym dla Indian.
Czasem to Indianie dokładali do tradycji kościelnych swoje własne
rytuały. Dziś Indianie już często sami nie wiedzą, który element ich
kultury pochodzi z tradycji kościelnej, a który z tradycji
prekolumbijskiej. Zapytani o genezę poszczególnych rytuałów,
odpowiadają, że to „costumbre” (zwyczaj).
poniedziałek, 5 września 2011
Spotkanie dwóch światów
Na mój piękny targ codziennie zjeżdżają się Indianie z
okalających San Cristobal górskich wiosek. Gdy wyjeżdża się z San
Cristobal małymi busikami – collectivos - zawsze jedzie się busem pełnym
Indian w tradycyjnych strojach. Z 33 plemion Majów żyjących na terenie
Meksyku, Gwatemali, Belize, Hondurasu, w stanie Chiapas, w którym leży
San Cristobal, żyje ich 11. Niektóre z nich jeszcze 50 lat temu żyły
prawie totalnie odizolowane od świata w zaciszu górskich puszcz,
bronione przez hordy owadów, węży, błot, gąszczy i innych
nieprzyjemności. Wydaje się często, że spotkanie z Indianami, spotkanie
dwóch światów to Kolumb i konkwista, ale tak naprawdę dzieje się to cały
czas. Spotkana tutaj w hostelu Brazylijka pracowała w rządowej
organizacji z ludźmi, którzy dowiedzieli o świecie zewnętrznym dopiero w
latach siedemdziesiątych XXw.
Etykiety:
Franz i Trudi Blom,
Inny,
Miasto: San Cristóbal de las Casas,
Na Bolom,
Spotkanie dwóch światów,
Stan: Chiapas,
Temat: Grupy etniczne
niedziela, 4 września 2011
Panza llena corazon contento
Meksyk to rzeczywiście kraj, który jest więcej i bardziej. A już
szczególnie, jeśli chodzi o jedzenie. Jestem już tu ponad dwa tygodnie, a
codziennie dowiaduję się o jakiejś niesamowitej „typowej” meksykańskiej
potrawie, o której nie miałam pojęcia. Codziennie próbuję czegoś
nowego. Codziennie ogłaszam coś moim sensem życia lub nową ulubioną
rzeczą ever. Potem zaś okazuje się, że każda z tych rzeczy ma swoich
pięćdziesiąt wariantów. Mój kolega Maciek na pożegnalno-urodzinowym
ognisku dzień przed wyjazdem życzył mi, żebym wróciła z Meksyku
dokładnie w takim stanie, jak teraz stoję. Chodziło mu o to, żebym
wróciła z kompletem organów wewnętrznych. Ja zaś od razu pomyślałam o
nadprogramowych kilogramach, które narosną na mojej szakirnej sylwetce
po skosztowaniu niezliczonych (dosłownie) meksykańskich pyszności.
piątek, 2 września 2011
Monte Alban i droga do i od niego
Jak wiadomo, Meksyk obfituje turystycznie w wiele ruin z epoki
prekolumbijskiej, które trzeba zobaczyć. Wydawać by się mogło, że
kolejne i kolejne ruiny mogą nużyć, ale tak się nie dzieje. Ruiny nie
tylko u mnie wywołują latynoamerykanistyczne orgazmy. Wielu podróżników,
których tu spotykam, ma wciąż ochotę na więcej. We wszystkich tych
miejscach unosi się bowiem aura niezwykłości i genialności, która z
każdym odwiedzanym miejscem zachwyca jeszcze bardziej. Indianie z tego
obszaru przed przybyciem Cortesa nie znali ani koła, ani żadnych
zwierząt pociągowych. Wszystkie te niesamowite budowle stworzyli
własnymi rękami, na własnych barkach.
Z Jesusem odwiedziliśmy Monte Alban – niesamowite miasto
prekolumbijskie, które leży pół godzinki drogi od Oaxaki. Niezwykłość
tego miejsca polega na tym, że odcięto niejako kawałek góry i z kamieni,
które w ten sposób uzyskano, zbudowano miasto. Pod miastem zaś znajduje
się system podziemnych korytarzy. Korytarze te nie były znane
pospolitemu mieszkańcowi Monte Alban, służyły bowiem magicznym sztuczkom
duchownych. Duchowny taki stał sobie w najlepsze przy boisku do gry w
pelotę, gdy tu nagle hop-siup pojawia się zadziwionej gawiedzi na
szczycie jakiejś odległej piramidy. Korytarze służyły do budowania
duchownego „szacunu” wśród plebsu, ale także to innych bardziej
praktycznych oraz także tych niepraktycznych celów. Znajomy Jesusa bada
ruiny Monte Alban i podejrzewa, że korytarze te ze wszystkimi swoimi
wyjściami tworzyły swego rodzaju flet. Przy bardziej zawiłej pogodzie
korytarze wydobywają z siebie bowiem dźwięki i według znajomego badacza
są to dźwięki nieprzypadkowe. Tak jak nieprzypadkowo krzywo zostało
zbudowane w Monte Alban obserwatorium astronomiczne. Wszystkie budynki
ustawione są pod tym samym kątem, a jedynie obserwatorium jak na złość
zupełnie na opak.
środa, 31 sierpnia 2011
Człowiek, którego w Oaxace każdy zna
Stolica stanu Oaxaca to dość duże miasto, ja jednak czuję się tu jak w małym miasteczku. Nie ma tu prawie żadnych
sieciówek, żadnego 7eleven jak na każdym rogu w stolicy, nie ma
supermarketów Oxxo co 100 metrów. McDonalds jest gdzieś na jakimś szarym
peryferium. Planowano wybudować jeden przy Zocalo (na cześć głównego
placu w Meksyku, nazywa się teraz tak główny plac w każdym mieście w
Meksyku), ale Francisco Toledo się nie zgodził, a za nim nie zgodziła
się reszta mieszkańców. Francisco Toledo to jedna z wielu znanych
postaci, którymi może poszczycić się Oaxaca. Ale w odróżnieniu od Benito
Juareza (jego imię nosi tu każda podstawówka), Porfiria Diaza czy
Rufina Tamaya, Francisco Toledo jeszcze żyje. I robi niesamowicie dużo
dla miasta.
CaSa czyli Centro de las Artes de San Agustin to położona pół godziny
od miasta szkoła artystyczna założona przez Francisca Toledę. Od pięciu
lat, czyli od czasu założenia szkoły, studiują tam uzdolnieni w różnych
dziedzinach artyści z całego świata. Oprócz solidnej edukacji dostają
oni także dach nad głową, pełne wyżywienie oraz wszelkie potrzebne
materiały. Sama szkoła też wygląda niebagatelnie. Położona na wzgórzu, w
dawnej fabryce tekstyliów, z ciekawymi rozwiązaniami
architektonicznymi, wodospadzikami zaprojektowanymi przez Toledę i
niesamowitymi widokami, wygląda co najmniej jak willa w Toskanii.
Wczoraj Jesus zabrał mnie tam na wycieczkę. Sam prowadzi tam od czasu do
czasu warsztaty z fresku. Bardzo trudno tam się dostać, jednakże Jesus
został wybrany, jako że jako jeden z niewielu zajmuje się freskiem,
wykorzystując przy jego malowaniu metody prekolumbijskie. Zamiast farb
stosuje naturalne barwniki, takie jak nopal czy minerały skalne. CaSa
szczyci się tym, że we wszystkim, co robi, stosuje surowce ekologicznie.
Sami wyrabiają ekologiczny papier, do wywoływania zdjęć stosują
substancje organiczne, a cała szkoła jest jedną wielką oczyszczalnią
wody, która pobiera wodę, używa ją, a wypuszcza całkowicie czystą.
poniedziałek, 29 sierpnia 2011
Wydostana
Wydostałam się z Deefe, jednakże nie bez walki. Moją ostatnią
despedidę spędziliśmy na placu Garibaldi. Plac Garibaldi to takie
miejsce, na którym będąc w Meksyku trzeba spędzić co najmniej jeden
wieczór. Trzeba uraczyć się micheladą w litrowym kubku, którą sprzedaje
się w okolicznym sklepie przez kraty. Z takimi, ozdobionymi chilli
kubkami, spacerują wszyscy (czytaj: tłumy) na placu. O jak wam dobrze – mówię do Carlosa – w Polsce nie możemy pić alkoholu na ulicy! Carlos odpowiada ze spokojem: Tutaj też nie można. Inną
rozrywką na nocnym placu Garibaldi jest rażenie prądem. Ustawia się w
kółeczko, łapie się za ręce, a specjalny koleś razi całe kółeczko
prądem. Ot, taka zabawa. No ale główną atrakcją na placu Garibaldi są
oczywiście mariachis. Zagrają dla ciebie trzy piosenki za 100 pesos (25
zł). Widzów i mariachich są całe zastępy, czasami melodie poszczególnych
grupek mieszają się ze sobą i tak naprawdę nie wiadomo, czego się w
danej chwili słucha. Istne szaleństwo, ten cały plac nocą.
sobota, 27 sierpnia 2011
Wy tam w Europie macie godziny, my tu mamy czas
Jak można się domyślić, jeszcze jestem w Deefe. Zaczęłam się
uczyć meksykańskiego podejścia do czasu, nigdzie się nie spieszyć,
cieszyć się chwilą. W ogóle im więcej podróżuję, tym dokładniej widzę,
że czas jest wynalazkiem czysto europejskim. Na Saharze mówi się, że „wy
tam w Europie macie godziny, my tu na pustyni mamy czas”. Metro staje
sobie na 15 minut na wybranej stacji bez konkretnego powodu. Meksykańscy
znajomi na pięć minut przed umówionym spotkaniem piszą sms, że spóźnią
się godzinę. Jedna rzecz jest tutaj tylko na czas. Deszcz. Dokładnie o
piątej, jak w zegarku, codziennie zaczyna lać. Dzisiaj nieopatrznie,
dokładnie o 17.15 wysiadłam z metra. Muszę sobie ustawić jakiś alarm,
budzik na tę piątą, żeby więcej się nie naciąć. Powoli uczę się
meksykańskiego postrzegania czasu. Ostatnio Carlos pyta mnie o 20.30,
czemu jeszcze nie wychodzę, skoro na 20.30 jestem umówiona. Ja na to, że
przecież i tak się wszyscy pospóźniają. On na to, że przecież będzie
Dom, a on jest Niemcem i ma wszystko jak w zegarku. Dom jest już tu wystarczająco długo – odpowiadam – zdążył się już nauczyć. I
rzeczywiście spóźniłam się 25 minut i dokładnie przed lokalem, w którym
się umówiliśmy, zauważyłam nadcierającego z drugiej strony Doma.
piątek, 26 sierpnia 2011
Najdziwniejsze zwierzę świata
Daniken dopatrzył się ingerencji sił kosmicznych w Meksyku nie w
tym miejscu co trzeba. Bo kosmici nie przybyli do Meksyku, aby zbudować
piramidy, a potem się zmyć. Kosmici żyją sobie w Meksyku w najlepsze.
Nazywają się aksolotle. Aksolotl to mały przedziwny płaz ogoniasty,
który ma skrzela umiejscowione na czułkach odchodzących od pyszczka. Co
więcej, gdy wyjdzie na ląd może te skrzela zgubić i oddychać sobie dalej
płucami. Aksolotl niemalże całe swe życie przeżywa w fazie larwalnej,
co więcej może jako larwa w najlepsze rozmnażać się. Zwierzęta te są też
adelofagami, co znaczy, że żywią się osobnikami tego samego gatunku.
Gdy pokazuję tego jegomościa znajomym, nie wierzą, że to coś żyje na
ziemi. A żyje sobie, to fakt, w różnych akwariach świata, uwielbiane
przez hodowców. Naturalnie żyje jednak tylko w jednym miejscu – w
jeziorze Xochimilco oraz w otaczających je kanałach, 20 km od miasta
Meksyk. Jak będę już duża i zaprowadzę u siebie osiadły tryb życia,
takiego aksolotla sobie sprawię w roli pupila domowego. Bo aksolotl jest
zwierzątkiem wymagającym i żąda więcej uwagi i troski niż wąż Leszek,
którego można zostawić na kilka tygodni w domu samopas.

czwartek, 25 sierpnia 2011
Wessana
Prawo dylatacji grawitacyjnej czasu mówi, że czas płynie wolniej w
miejscach, gdzie pole grawitacyjne jest większe. Zgodnie z tym prawem w
mieście Meksyk, które leży na 2240 m.n.p.m. przyciąganie jest szalenie
małe i czas powinien zasuwać jak szalony. No i może na Mont Evereście, w
samolocie czy na czwartym piętrze kamienicy na Targowej zasuwa. Ale tu
wszystko jest na opak. Jestem tu ponad tydzień, a czuję się, jakbym była
co najmniej miesiąc. I jak tak dalej pójdzie, to rzeczywiście ten
miesiąc tu zostanę, bo nie potrafię się z tego miasta uwolnić. Wessało
mnie. Zaplątało. Nie chce wypuścić. W lipcu była tu moja znajoma Gracja,
miała w planie zobaczyć cały kraj, a w rezultacie została wessana przez
miasto do tego stopnia, że cały czas spędziła w DF. Ja miałam jechać w
poniedziałek, potem przełożyłam wyjazd na czwartek, potem na jutro, ale
jakoś ten jutrzejszy wyjazd mi się jeszcze nie widzi. Najlepsze w tym
całym ambarasie jest to, że codziennie mam despedidy, czyli imprezy
pożegnalne. Moje imprezy pożegnalne weszły już nam na tyle w krew, że
każde wieczorne wyjście nazywamy moją despedidą. Wczoraj oblewaliśmy w
pulquerii w dzielnicy Roma Norte.
środa, 24 sierpnia 2011
Najważniejsza osoba w Meksyku
Przewodnik Pascala z biblioteki na Przechodniej powiedział mi:
jedź do stacji Villa Basilica,a potem idź za tłumem. Bo do Bazyliki de
Guadalupe rzeczywiście ciągną tłumy. Matka Boska z Guadalupe jest
patronką Meksyku i najważniejszą osobą w kraju. Ważniejszą niż wszyscy
luchadores razem wzięci, nawet do kupy z wujkiem Slimem, najbogatszym
człowiekiem na świecie.
Wszystko dlatego, że ukazała się nie komu innemu
a Indianinowi – Aztekowi Juanowi Diego. Działo się to w roku w
1531 roku, czyli na samym początku hiszpańskiej w Meksyku kolonizacji, a
tym samym przymusowej chrystianizacji. Jak można było się domyślić
Indianom wcale nie w smak było porzucanie swojej religii dla jakiejś
nowej zza oceanu, więc chrześcijaństwo wtłaczano Indianom często siłowo,
co powodowało wiele niezadowoleń w społeczeństwie. Jakże więc genialnie
się stało, że Matka Boska ukazała się właśnie Indianinowi! I to nie
Matka Boska zza oceanu, ale ich własna, indiańska Matka Boska, z nieco
ciemniejszym kolorem skóry i z aztecką symboliką kwiatów, które
ozdabiają wizerunek Maryi. Na przykład kwinkunks – czteropłatowy kwiat,
umieszczony na obrazie powyżej łona Matki Boskiej, był u Azteków
elementem porządkującym cztery strony świata, a także niebo, ziemię i
podziemie. Nakładając na to filozofię chrześcijańską, wyczytano, że
Maryja jest brzemienna, kwiat nad jej łonem oznacza Jezusa, który to
zaprowadzi porządek na ziemi. Inny kwiat – magnolia, u Azteków był
symbolem żywego serca, wyrywanego z ciała i składanego w ofierze. Patrząc
na ten wizerunek Maryi rozumieli oni [Indianie] teraz, że nie muszą już
nadal składać ofiar z życia ludzkiego swoim okrutnym bożkom – tłumaczy jedna z internetowych stron katolickich -
Ich wiara i nadzieja chrześcijańska, dzięki ewangelizacji misjonarzy,
ukierunkowana została teraz na życie nadprzyrodzone, jakie mogą uzyskać
przez ofiarę Jezusa Chrystusa. Teraz wystarczająca jest już w pełni
ofiara Boskiego Serca Jezusa i Niepokalanego Serca Maryi.
niedziela, 21 sierpnia 2011
Viagra, cybergoci, klauni, lingwistyka i inne przyjemności
Meksyk nie przestaje mnie pozytywnie zaskakiwać, zastanawiam się,
ile zachował jeszcze dla mnie w zanadrzu i czy będzie jak róg obfitości
i nigdy się nie skończy, to „Mexico Magico”. Nawet najgorsze w
przeczuciu rzeczy zmieniają się w pozytywne niespodzianki. Tak było
między innymi z najdziwniejszym piwem w życiu, na które namówił mnie
Dom. Nazywa się równie przedziwnie – Viagra. Najdziwniejszy bez
wątpienia jest jednak przepis:
sobota, 20 sierpnia 2011
Lucha libre - rozrywka w czystej postaci
Ela – moja hostka z Couch Surfingu, Polka, która mieszka w
Meksyku 2 lata - zaraz po moim przyjeździe do Meksyku zapytała, czy
lubię niespodzianki. Bo ma plan na piątkowy wieczór. Poleciła mi nie
brać aparatu, bo „tam, gdzie idziemy nie można robić zdjęć” i żebym
ubrała się schludnie, bo okolica, do której idziemy, jest nieciekawa.
Zarówno Ela, jak i jej znajome (bo wypad był wyjątkowo babskim – było
nas sześć bab) do ostatniej chwili trzymały wszystko w tajemnicy. Sprawa
wyjaśniła się dopiero, gdy dotarłyśmy pod Arena Mexico.
Arena Mexico to bowiem miejsce, gdzie odbywają się najważniejsze
wydarzenia lucha libre. Ela
mówi, że Meksykanie mają trzy świętości: lucha libre, futbol i Matkę
Boską z Gwadelupy. Każdy ma swojego ulubionego luchadora, tak jak ma się
ulubioną drużynę piłkarską. Ale zamiast fanowskich szalików, ubiera się
maskę swojego luchadora. Chyba każden jeden dzieciak w Arena Mexico
paradował wczoraj w takiej masce.
piątek, 19 sierpnia 2011
Uffff! Powietrza!
Nie wiem, co ten Woodstock w sobie ma, że tak często wraca w mych
myślach i skojarzeniach. Otóż właśnie wróciłam do domu po dniu łażenia
po Meksyku i jestem zakurzona jak po kilku dniach woodstockowego
szaleństwa. Mam kurz w uszach, oczach, nosie, włosach. Czasem może go
nie widać, ale woda, która ze mnie spływa pod prysznicem, mówi swoje.
Zapewne wszyscy słyszeliście o słynnym meksykańskim smogu i o
zanieczyszczeniu powietrza w mieście. Nie dość, że ogromne miasto to
ogromna ilość samochodów, to jeszcze na dodatek Deefe (jak tu nazywa się
miasto Meksyk) położone jest w niecce, jest otoczone górami, więc
wszystkim spalinom trudno się wydostać gdzieś dalej. Poza tym miasto
położone jest bardzo wysoko – na 2240 m.n.p.m. (o czym dowiedziałam się
dopiero dzisiaj) i swoją drogą zawartość powietrza w powietrzu jest dość
niska. I rzeczywiście, na początku myślałam, że to moje okulary
przeciwsłoneczne są brudne, ale potem okazało się, że powietrze w tym
mieście ma taki właśnie szarobury kolor. Gdy wjedzie się na najwyższy
punkt obserwacyjny w centrum czyli wieżę Torre Latinoamericana, nawet
przy dobrej pogodzie widok na Meksyk w pewnej odległości rozmywa się w
szarym pyle.
Ale Meksyk!
No i jestem w Meksyku. Wciąż w to jeszcze nie wierzę. O siódmej
wieczorem jeszcze lotniskowy polski żul wieszczył nam na lotnisku
Okęcie, a już o 5.30 rano byłam na innym kontynencie (-7 godzin w plecy
jeszcze krócej ta cała podróż trwała). Nie tak to się powinno odbywać!
Podróż powinna być świadomą drogą, a nie hop-siup taką teleportacją. Ma
to oczywiście też swoje plusy dodatnie, ale sprawia, że jestem tu
totalnie skołowana i nieprzytomna. Z resztą z tym stanem ducha idealnie
pasuję do tego szalonego miasta. Bo - nie wiem, czy wiecie, że to
wielkie ponad 20-milionowe miasto trzęsie się w posadach. Żaden prawie
budynek nie stoi tu prosto. Teren ten, kiedy przybył tu Cortes, był
jednym wielkim jeziorem. Tenochtitlan był położony na małych wysepkach
na jeziorze Texcoco i wyglądał jako rzecze obrazek:
Subskrybuj:
Posty (Atom)